Recenzja filmu

Żeby nie było śladów (2021)
Jan P. Matuszyński
Tomasz Ziętek
Sandra Korzeniak

A kiedy przyjdzie także po mnie

Osobiście przez niemal trzy godziny seansu czułem się niesamowicie związany z tą historią. Kibicowałem ludziom starającym się dowieźć prawdy, nienawidziłem tych, którzy perfidnie dążyli do tego,
Trudno znaleźć w Polsce osobę, która nigdy nie słyszała o Wojciechu Cejrowskim. Popularny dziennikarz i podróżnik jest znany m.in. za sprawą programu "Boso przez świat" i swoich skrajnie prawicowych i antykomunistycznych poglądów. Niewielu jednak wie, że dziennikarz w młodości był brutalnie przesłuchiwany i torturowany przez funkcjonariuszy MO. Chodził również do tej samej szkoły co Grzegorz Przemyk. Maturzysta, którego w tym samym czasie te same służby bezpodstawnie i śmiertelnie skatowały. Mimo upływu lat sprawcy tej zbrodni nigdy nie zostali ukarani. Główna w tym zasługa ówczesnej władzy, która nie mogła sobie pozwolić na tego typu skandal. Jan P. Matuszyński, twórca "Ostatniej Rodziny" postanowił dokładnie zobrazować widzom historię zbrodni oraz to, jak funkcjonowała władza PRL w tamtych czasach.

Jest rok 1983, dwóch 19-latków, Grzegorz Przemyk (Mateusz Górski) i Jurek Popiel (Tomasz Ziętek), jest w trakcie zdawania matury. Pewnego dnia chłopcy zostają zatrzymani i przetransportowani do siedziby MO, gdzie Grzegorz zostaje brutalnie pobity przez tamtejszych funkcjonariuszy, na skutek czego umiera kilka dni później. Jego śmierć wywołuje duże poruszenie w mieście. Władza wszystkimi dostępnymi środkami stara się zatuszować sprawę i zrzucić winę na osoby postronne. Natomiast Jurek, jedyny naoczny świadek, za wszelką cenę stara się dowieść prawdy o śmierci swojego przyjaciela.

To, co od początku rzuca się w oczy to niesamowity przepych wizualny. Film wygląda wręcz oszałamiająco, nie przypominam sobie, by jakakolwiek inna rodzima produkcja tak wiernie i przekonująco oddała realia początku lat 80. Scenografia, zdjęcia, kostiumy, fryzury – to wszystko wygląda po prostu fantastycznie. Postronny widz w pierwszym momencie mógłby wręcz pomyśleć, że ogląda wysokobudżetową produkcję zza oceanu, a nie polski film, w którym od zawsze na tego typu efekty brakowało pieniędzy. Następna oczywistość to metraż. Produkcja jest długa, liczy sobie aż 2 godziny i 40 minut, co wcale nie oznacza, że jest w jakikolwiek sposób nudna czy niekonkretna. Wprost przeciwnie! Autorka scenariusza Kaja Krawczyk-Wnuk skupia się przede wszystkim na głównym wątku. Właściwie nie ma tutaj nic zbędnego. Niemal wszystko – każda scena, każdy dialog – ma na celu rozwinięcie głównej osi fabularnej. Warto tutaj pochwalić tempo i płynność akcji. Jan P. Matuszyński zadbał, by odbiorcy nie czuli znużenia pomimo upływającego czasu i dość żmudnej fabuły. 

Swoje robią tutaj również aktorzy. Tomasz Ziętek nie jest może aż tak charyzmatyczny, jak w kilku wcześniejszych rolach, ale z całą pewnością podołał zadaniu udźwignięcia kluczowej roli w tak dużej produkcji. Prawdziwy popis dają jednak aktorzy wcielający się w bohaterów z drugiego planu. I o ile mam pewne zastrzeżenia co do niektórych postaci historycznych, takich jak Czesław Kiszczak (Robert Więckiewicz) i Wojciech Jaruzelski (Tomasz Dedek), którzy wypadają nieco groteskowo, czasami wręcz ocierając się o karykaturę, tak role Michała Żurawskiego, Tomasza Kota, Aleksandry Koniecznej i Jacka Braciaka wynagradzają wszystkie możliwe niedociągnięcia. Bije od nich autentyczność i wręcz niespotykana świadomość. Nie przeszkadza im nawet dość specyficzna charakteryzacja (jak w przypadku Żurawskiego). Dodam tylko, że cała czwórka gra tutaj postacie raczej negatywne. 

Muszę jeszcze zwrócić uwagę na kapitalne sceny stricte związane z samą władzą. Wszelkiego rodzaju posiedzenia partyjne, rozmowy w gabinetach komunistycznych aparatczyków czy narady operacyjne są napisane i zagrane niesamowicie autentycznie. Czuć klimat i atmosferę środowiska, w jakim funkcjonowały tamtejsze organa władzy. Ciężko dokładnie wskazać wady tego filmu, dla niektórych z pewnością może to być fabuła, która momentami może się wydawać wręcz za konkretna, przez co widz nie ma praktycznie ani chwili na oddech. Niejednoznaczna rola Sandry Korzeniak, wcielającej się w Barbarę Sadowską, czyli matkę Przemyka, również nie przekonuje w stu procentach.

"Żeby nie było śladów" opiera się przede wszystkim na emocjach. Sądzę, że nie można go oglądać, nie kierując się jakimikolwiek emocjami. Osobiście przez niemal trzy godziny seansu czułem się niesamowicie związany z tą historią. Kibicowałem ludziom starającym się dowieźć prawdy, nienawidziłem tych, którzy perfidnie dążyli do tego, by karę ponieśli nie faktyczni sprawcy, tylko Bogu ducha winni świadkowie. Ten film opowiada nie tylko o zamordowaniu licealisty, tylko o Polsce tamtych czasów. Jak funkcjonowała i w jakiej rzeczywistości musieli odnajdować się tamtejsi ludzie. Jan P. Matuszyński po raz drugi dał niesamowity popis swoich umiejętności. Mam jednak nadzieję, że wszystko, co najlepsze z udziałem tego twórcy jest dopiero przed nami i wkrótce po raz kolejny będziemy się zachwycać jego dziełem.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Orientuj się!" – woła w pierwszej scenie "Żeby nie było śladów" świeżo upieczony maturzysta Grzegorz... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones